Forum JRK's RPGs

Encyklopedia galaktyczna gier cRPG

1001 movies you must see before you die!

Strona: « < ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... > »

Autor Post
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 446/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
De man die zijn haar kort liet knippen /The man who had his hair cut short/ (1965), Belgia, reż. Andre Delvaux

Belgijski dramat obyczajowy. Brzmi bardzo zachęcająco, nieprawdaż :D? Ku mojemu zaskoczeniu już w pierwszych sekundach filmu zobaczyłem nie kogo innego, a Beatę Tyszkiewicz (po raz drugi po Rękopisie... na tej liście!). Skąd ona się tam wzięła, to nie mam pojęcia, bo mimo że wygląda ładnie, to strasznie psuje film. Jej kwestie są naturalnie dubbingowane, bardzo nieporadnie, mocno się to rzuca w oczy. Reżyser robił co mógł, mnóstwo kwestii przez nią mówionych jest gdy jest tyłem do kamery, z daleka albo w ogóle widzimy tylko jej rozmówcę, a tylko jej głos słychać, ale nie dało się tak tego zawsze wybajerować. Czasem kamera pokazuje usta i widać, że mimo że stara się te niderlandzkie słowa sklecić, to nie pasuje kwestia mówiona do ruchu ust. A o czym jest film? Starzejący się, łysiejący nauczyciel podkochuje się w swojej uczennicy (naszej Beacie). Pierwsze 30 minut to pożegnalny capstrzyk w szkole, do bólu realistyczny, z długimi przemówieniami itd. Aha i nasz bohater ścina włosy. Ekscytujące 5 minut filmu, po prostu z wrażenia nie mogłem usiedzieć. Potem akcja skacze kilka lat wprzód, nasz bohater jedzie oglądać jak jego kumpel robi autopsję na cmentarzu i znów przypadkowo spotyka wyrośniętą już Beatę. A potem wszystko zaczyna się robić coraz bardziej surrealistyczne i staje się jasne, że bohater zwariował. I cały bajer w filmie polega na tym, że każdy widz może sobie odpowiedzieć na pytanie, w którym momencie skończył się realizm, a zaczęły zwidy i urojenia. Jakoś mnie takie gry nie bawią, zwłaszcza że film nudny, niewiele się dzieje, belgijski realizm, symbolizm ani surrealizm do mnie nie przemawia, a zdubingowana Beata, która udaje że wie co do niej inni aktorzy mówią też jest nie do przełknięcia :). 2/5 za ładne eeee.... oczy.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 447/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Hold me while i'm naked (1966), USA, reż. George Kuchar

Awangarda. Ale taka znośna, posiadająca wszystkie cechy dobrej awangardy. Wszystkie dwie cechy: 1) film jest krótki - 15 minut mogę na dziwactwa reżysera poświęcić; 2) są gołe baby :D. Albo jedna, ciezko mi sie bylo polapac. Po wizycie na imdb wiem nawet o czym jest to film :). Jest o rezyserze, ktoremu aktorka odmawia grania golej roli w filmie. I zeby bylo smieszniej, aktorka Kucharowi to naprawde zrobila i postanowil przerobic film tak, zeby wlasnie o tym opowiadal. Yo dawg, we heard you like... od razu się kojarzy. Cała reszta nieistotna - feeria barw, jakieś dziwne, zapewne symboliczne scenki z ptaszkami i fajna scena pod prysznicem (to tu ta wspomniana kilkusekundowa golizna). Żeby było śmieszniej, film jest dostępny na youtubie, jako chyba jeden z niewielu dzieł pozwalających na odrobinkę erotyki. O, i widzę że to już rok 1966 w książce, przebrnąłem w końcu przez 65! A film dostałby 1/5, ale za to że spełnia obie wymagane cechy, łaskawie podnoszę o jedno oczko do 2/5.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
Będę bardziej praworządny niż youtube i ocenzuruję, a co :)
Spoiler:
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 448/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Blowup (1966), Wlk. Brytania, reż. Michelangelo Antonioni

Włoski reżyser, już mi trochę na tej liście wcześniej nabruździł, ale tym razem wyszedł mu film znośny. Co daje mi do myślenia - może filmy, w których aktorów nie rozumiem, automatycznie dostają u mnie niższą ocenę? No nic, o czym jest ten Blowup? Londyn, lata 60, czasy przed-hippisowskie - narkotyki, głośna rockowa muzyka, protesty przeciw wojnie, wolna miłość, pedały z pudlami, budujące się nowoczesne miasto. To wszystko w tle i to akurat najbardziej może dziś zainteresować - historia na tyle odległa, a jednocześnie przyćmiona sławą amerykańskich dzieci kwiatów, że mogłem sobie pooglądać z zainteresowaniem. Sama historia jest dość hmm dziwna - fotograf, człowiek sukcesu, podczas pstrykania zdjęć w parku przypadkiem łapie na nich morderstwo. Ale czy na pewno? Kto tam kogo zabijał i czy to w ogóle miało miejsce? Zaspoileruję i powiem (i tak nie będziecie oglądać, a jak będziecie, to znacie już Anonioniego, który w każdym chyba filmie robi ten sam numer), że się nie dowiemy, wszystko pozostanie bez odpowiedzi. Czyli film o postrzeganiu rzeczywistości, o tym co jest realne, a co tylko efektem naszych urojeń. Sporo scenek w filmie niczemu nie służy, nie popycha akcji, nie wnosi nic do głównej sprawy, ot takie tam pokazywanie scenek rodzajowych. Zwykle mnie to wkurza, ale tym razem jakoś podołałem bez zgrzytania zębów. Aha - jest to pierwszy oficjalny kinowy film brytyjski, który pokazuje kobiecą frontalną goliznę. Przez jakieś pół sekundy, ale zawsze! 3/5 daję, a co.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 449/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Il Buono, Il Brutto, Il Cattivo /Dobry, Zły i Brzydki/ (1966), Włochy + Hiszpania, reż. Sergio Leone

Powiem tak - warto było się przekopać przez te kilkaset dennych filmów, by odkryć ten :). Niby włoska produkcja, a jednak western - tak amerykański, jak to tylko możliwe - mimo że kręcony w Europie i w większości z włoskimi aktorami (za wyjątkiem Clinta Eastwooda i może paru innych, który jest tak coolerski że już bardziej chyba być nie można :)). Trzech tytułowych bohaterów, a w zasadzie antybohaterów to trzech przestępców podążających tropem tego samego skarbu - zakopanego gdzieś złota. Wszystko to podczas toczącej się wojny secesyjnej, w kolorze, z mnóstwem akcji, humoru, genialnych dialogów i bardzo dobrej gry aktorskiej wszystkich trzech panów. No słowem podobało mi się na 5/5. Trwa toto prawie 3 godziny, a nie nudziłem się nawet przez kilka minut - cały czas coś się działo, cały czas ścieżki naszych bohaterów krzyżowały się, zawiązywały i rozwiązywały tymczasowe alianse, ciężko powiedzieć kto jest głównym bohaterem, niby najsympatyczniejszy jest Eastwood (Dobry), najwięcej czasu na ekranie pokazywany jest Brzydki, a Zły wręcz ocieka złem i jest zdecydowanie czarnym charakterem. Mimo że i dwóch pozostałych to nie świętoszki. To zresztą też przyjemna zmiana - bohaterem amerykańskiego westernu zwykle był dzielny nieskazitelny szeryf, a tu - trzech bandziorów :). W toku akcji nasi bohaterowie cały czas natykają się na toczącą się wojnę, którą w zasadzie zlewają i wykorzystują do swoich celów - podobnie jak nasz znajomy Wiedźmin przyłącząjąc się w jej trakcie do obu stron, w zależności od sytuacji :). Scenki batalistyczne zresztą też palce lizać - wszystko w ładnych historycznych strojach, z uzbrojeniem i rozmachem - 1500 żołnierzy hiszpańskich robiło za statystów i to widać. Dialogi jak wspominałem wręcz ociekają kultowością, a zakończenie też palce lizać - truel - czyli pojedynek strzelecki 3 gości każdy przeciw każdemu - dla mnie bomba, zwłaszcza że widziałem film pierwszy raz i nie wiedziałem jak to się skończy :). Co tu dużo mówić - film zdecydowanie polecam - oglądać i przyłączać się do moich zachwytów!
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Użytkownik
Dołączył: Sie 2008
Posty: 721
Skąd: Hiszpania
Co to znaczy "odkryc", nie mow mi Dzeju, ze tego filmu wczesniej nie znales ;) Swego czasu chyba co roku na TVNach i innych Polsatach lecial :p Zdecydowanie swietny western.
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
No jakoś mi ten film wcześniej umknął, więc to było prawdziwe odkrycie :).
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
I jeszcze zapomniałem wspomnieć, że muzyka w Dobrym... jest super i już wiem skąd się wziął gwizdany motyw z Wild Arms :).

Nr 450/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Sedmikrasky /Daisies/ (1966), Czechoslowacja, reż. Vera Chytilova

Czeski film awangardowy, surrealizm i feminizm. Juz zapewne wiecie, jak tego typu mieszanki na mnie dzialaja ;). Zle dzialaja :). Dwie mlode dziewczyny (chyba siostry?) stwierdzaja, ze swiat jest zly, wiec i one beda zle. I robia wszystko, co im zlego przychodzi do glowy - glownie naciagaja starszych facetow na obiady i kradna babciom klozetowym drobniaki, ale w koncowce filmu maja wiekszy wyczyn - wlamuja sie do hotelu i demoluja sale przyjec. Fabuly w tym zreszta jako takiej nie ma, akcja skacze ze sceny do sceny bez ladu i skladu, film czasem gubi kolor, czasem dostaje zielonkawosci czy innego odcienia. Dziewczyny dobrymi aktorkami nie sa, filozoficzne kwestie wyglaszaja dosc sztucznie (a jak filozofowanie po czesku brzmi mozecie sie domyslic - ten ich jezyk nie brzmi zbyt powaznie :D), choc przy wspomnianej scenie demolki radzily sobie calkiem niezle - jedno dlugie ujecie, zapewne improwizowane, bo nie wierze ze ktos im wczesniej objasnil co i w jakiej kolejnosci przez 5 minut maja niszczyc :). Feminizmu co prawda za duzo nie widzialem, ale moze w roku 66 takie zachowanie u kobiet bylo na tyle skandaliczne i wyzwolone, ze pod feminizm podchodzilo. Dalbym filmowi 1, ale ta czarna spodobala mi sie na tyle (kucyki to jest to), ze podnosze o jedno oczko do 2/5.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 26 sie 2012, 13:24. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 451/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Da Zui Xia /Come Drink with me/ (1966), Hong Kong, reż. King Hu

Nawalanka Kung Fu z Hong Kongu. Z 10 metrowymi skokami, mnichami strzelającymi promeniami z rąk, nabijającymi olbrzymie głazy na palce i wojownikami łapiącymi monety patyczkami do ryżu :D. Jak to się może nie podobać?! Fabularnie głupie jak but, dziur w fabule od groma i ciut ciut - a może to wina tłumaczenia lub całkowicie odmiennej kultury? no ale scenki typu gość zdradza bandytów, którzy wcześniej mordowali za byle co, ale zaraz przeprasza i mówi, że coś komuś obiecał i dlatego to robi, na co bandyci "no dobra, ok, ale żeby to było ostatni raz" wtf? :D. Albo fakt, że główna bohaterka przez pół filmu udaje faceta (nie dałem się nabrać ani przez pół sekundy, zresztą nikt nie mógł się na to nabrać!), a potem jak się przebiera za dziewczynę zostaje natychmiast rozpoznana i to bez słowa wyjaśnienia. No ale to takie pierdółki, które aż tak bardzo mi nie przeszkadzały. Film kolorowy, z kostiumami, fryzurami i brodami z epoki, sporą ilością walk (które na tle dzisiejszych produkcji wypadają blado, efekty specjalne żałosne, ale może właśnie dlatego miałem z nich tyle radochy? :D) i kilkoma żartami (wiadomo jak chińskie żarty wyglądają, dziesiątki filmów z Jackie Chanem już mnie do tego przyzwyczaiły). Najsmutniejszym faktem jest ostatnia walka, która jest badziewna i ciut psuje ogólne wrażenie z filmu, ale i to przeżyję, bo mnie cała otoczka i fakt, że nikt po włosku, francusku ani czesku nie filozofuje w tym filmie, bardzo do niego pozytywnie nastawił :). Daję mu 4/5. Aha, imdb mówi, że główna bohaterka grała też w Przyczajonym tygrysie..., ciekawe czy ją rozpoznam :D. A teraz idę pograć w Romance of Three Kingdoms XI, bo się wczułem w epokę!
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 452/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Seconds (1966), USA, reż. John Frankeheimer

Mam z tym filmem problem. Z jego oceną znaczy się. Film zaczyna się bowiem bardzo intrygująco - zwłaszcza że nie miałem pojęcia jaki to gatunek - czy to będzie kryminał? thriller? horror? oj oby nie awangarda? I tak przez pierwsze 30 minut nie miałem pojęcia co oglądam, co się dzieje, napięcie się budowało, główny bohater też zagubiony i w coś wplątany, a ja gubiłem się w domysłach o co chodzi. Zwłaszcza że reżyser bawił się kamerą - ujęcia robione z ręki, kamera niesiona (i telepana) za bohaterem, dziwne, często zmieniające się kąty kręcenia - trochę mi to pachniało kinem eksperymentalnym. W końcu jednak, po tych 30-40 minutach sprawa się wyjaśniła: thriller! Z nieco przygłupiastym głównym wątkiem - pewna firma organizuje bogatym, znudzonym życiem starszawym mężczyznom nowy start - operację plastyczną, nową tożsamość, pracę, dom itd. I po tych 40 minutach na ekran dopiero wchodzi Rock Hudson (ten z Giganta z Taylorką co grał), jako nowe wcielenie naszego bohatera. I tu film mooocno zwalnia. Jego nowe życie jest nudne, problemy wyimaginowane, niewiele się dzieje. Potem następuje gwałtowny skok zainteresowania, gdy nagle i z zaskoczenia zostajemy rzuceni w środek bahusowej orgii. Seryjnie. Jacyś kalifornijscy hippisi bawią się w greckie święto wina, kilkanaście osób rozbiera się do golasa i skacze w kadzi po winogronach. I tak przez kilka minut, frontalna golizna, skaczące laski i niestety faceci. Chyba cenzura w USA się w 66 wobec tego skończyła?! Ale nawet ta chwila zaskoczenia nie pomaga, film dalej się stacza, by dopiero na samiutkim końcu znów trochę zaskoczyć i zaszokować (ale tylko widzów z lat 60, ja byłem na coś takiego przygotowany i niespecjalnie poruszony, taki jestem zblazowany, a co!). Stąd moje moralne dylematy co do oceny - dać 2, czy 3? No dobra, biorąc pod uwagę wiek uczestniczek tańca po winogronach (młode dziewczyny!), podciągnę na 3. Aha - i fabularnie trzeba sporo przymykać oczy, tyle bzdurek i niedorzeczności z całym przedsięwzięciem zmiany tożsamości :).
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 453/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
In The Heat of The Night (1966), USA, reż. Norman Jewison

Czarny kryminał, haha. To był rasistowski żart. Bo a i owszem, jest to kryminał, ale tylko policjant jest czarny, haha. Nieśmieszne? To może tak: po co robili film w kolorze, skoro i tak biega w nim czarny glina po nocy, haha? Też nie? :) No nic. Tak naprawdę rasistą nie jestem, nienawidzę wszytkich po równo, niezależnie od koloru skóry czy wyznania. No dobra, a teraz wracamy do filmu. Amerykańskie Południe w latach 60 (a i zresztą dziś, ale wtedy to już ogólnie było hardcorowo) jak wiadomo skutecznie opierało się hasłom równości rasowej, czarni byli traktowani jako gorszy gatunek ludzi. I w takim miasteczku przejazdem pojawia się czarnoskóry policjant z Północy, spec z wydziału zabójstw. I akurat trafia się tam morderstwo, w które zostaje wplątany. Znaczy w jego rozwiązywanie. Musi się zmierzyć z lokalnym buractwem (które w Ameryce jest dodatkowo uzbrojone w broń palną), uprzedzenia rasowe i wszelkie tego typu atrakcje z niezbyt mu przychylnym miejscowym szeryfem na czele, z którym jednakże musi przy sprawie współpracować. Ogląda się to zaskakująco dobrze, kwestie rasowe nie są podnoszone nachalnie, a jakoś tak przy okazji, zresztą nic nie jest czarno-białe (haha, żarty rasowe znów, nie? no dobra, nie) - i biali i czarni bywają ksenofobami albo czarnymi (!) charakterami. Obaj aktorzy w rolach głównych świetni - Steiger, czyli szeryf dostał nawet Oscara, film zresztą złapał ich kilka - w tym za najlepszy film i za reżyserię (a nie wiem, czy za muzykę też nie było, a muzyka zacna, Quinsy Jones, Ray Charles to nazwiska znane nawet mi). Fajne też dialogi, pełne ironii, smart-assostwa i ciętych ripost - czyli tak jak lubię. A i sama zagadka kryminalna trzymała mnie... no może nie w napięciu, choć kilka scen pod koniec było dość dramatycznych, ale na pewno w zainteresowaniu - pełna fałszywych tropów i powolnego dochodzenia do prawdy. Koniec końców daję filmowi 4/5. Podobało mi się. Aha, imdb podaje, że jest to pierwszy amerykański film, w którym czarny leje białego w ryło. Czy być może nawet pierwszy raz w cokolwiek w ogóle. Taka ciekawostka.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 07 wrz 2012, 22:11. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 454/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Who's Afraid of Virginia Woolf? (1966), USA, reż. Mike Nichols

Ugh. Film obsypany Oscarami, z gwiazdorską obsadą (Elizabeth Taylor), ogólnie podziwiany i utytułowany. A ja mu wystawiam 1/5. A co. Ekranizacja sztuki teatralnej, wyjątkowo ciężkiej, przygnębiającej i depresyjnej. Przez ponad 2 godziny główni bohaterowie (starsze małżeństwo) drze sie na siebie, wydziera, kłóci, pojedynkuje słownie (z rzadka posuwając się również do aktów przemocy fizycznej), a wszystko przy innej, młodszej parze. Czyli w zasadzie przez calutki film 4 bohaterów użera się ze sobą. A wszystko to przy coraz większej ilości alkoholu. Streszczenie: pijacka impreza ze skłóconymi ludźmi - i tak przez 2 godziny. Po obejrzeniu tego filmu stałem się gorszym człowiekiem. Nie było w nim nic, co by mnie zainteresowało, zainspirowało, czy poruszyło. Pijackie pogaduszki mnie nie bawią, problemy małżeńskie nieznanych osób jeszcze mniej. Gra aktorska może i dobra, ale pijaka to i ja umiem zagrać. Ujęcia niesamowicie długie, sporo w nich gadania i tego gadania trzeba słuchać żeby się połapać o co chodzi, bo większość istotnych informacji przekazywana jest w zaowalowany sposób, w rzuconych gdzieś w gniewie półsłówkach czy żalach. Film głupi i nudny i 1/5 jak najbardziej zasłużone.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 20 wrz 2012, 10:28. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 455/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Persona (1966), Szwecja, reż. Ingmar Bergman

Tytuł może by mnie i zmylił i wywołał pozytywne skojarzenia z zacną serią gier, ale jedno spojrzenie na nazwisko reżysera i już wiedziałem, że fajnie nie będzie. Odkładałem oglądanie jak długo się dało, ale w końcu gdy w środku ważnej walki w Wowie TPSa postanowiła sprawdzić moją cierpliwość i ciachnęła mi internet, okazja do oglądania się trafiła. I rozpoczęło się cierpienie. Jeśli w pierwszej minucie filmu pokazana widzowi jest zażynana owca, penis w wzwodzie i gwóźdź wbijany w rękę, to wiedz że coś się dzieje. I nastaw się psychicznie na durny film. A w flimie aktorka któregoś dnia przestaje mówić, trafia do szpitala, gdzie trafia pod opiekę gadatliwej pielęgniarki. I tak te dwie bohaterki będą się przez cały film leczyć. Jedna gada, druga się uśmiecha. I szok, spoiler itd. - ich persony zaczynają się mieszać. Jesteście zwaleni z nóg, zaszokowani, zmiażdżeni geniuszem Bergmana? Ja nie :D. Więc oglądało mi się to wyjątkowo cieżko (plus humoru nie poprawiał mi brak zielonego światełka na modemie). Nie rozumiem zachwytów krytyków, określaniem tego "najlepszy film w historii" i podobnych. Gniot i tyle. I żeby nie było że filmu nie zrozumiałem - zresztą nie ma jednoznacznego wyjaśnienia co tam się dzieje, ale moje pomysły zgadzają się z tymi przedstawianymi przez największych miłośników filmu (imdb forum a co) i wcale z tego powodu film w moich oczach nie zyskuje. No nic, daję mu 1/5, a jak ktoś nie widział, niech unika. Nie warto.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 456/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Masculin, Feminin (1966), Francja + Szwecja, reż. Jean-Luc Godard

Nie rozpieszcza mnie ten rok 1966 filmami, po nudziarzu Bergmanie przyszła pora na jeszcze większego nudziarza Godarda. Żeby było śmieszniej, imdb podpowiada że opaj panowie się nie lubili i jeden drugiego o nudziarstwo właśnie oskarżali. Zgroza :D. W każdym razie - film w którym fabuła jest tylko wymówką do serii nudnych dialogów i nic nie wnoszących scenek rodzajowych. Chłopak poznaje dziewczynę, próbują się spotykać. Koniec. Całe szczęście, że chociaż główna aktorka bardzo ładna (jakaś piosenkarka z tamtych czasów, nie znam oczywiście) z przecudnym uśmiechem, więc można przymknąć oko że gada po francusku durnoty. Chociaż głównie się uśmiecha, a durnoty (o życiu, rewolucji i takie tam francuskogodardowskie filozofowanie) odstawia jej chłopak i jego kumpel. Pokroić się z nudów można. Scenki niepozbierane, kończą się nie wiedzieć kiedy, znikąd pojawiają się nowe fakty, połowy musimy się domyślić (nie to żeby to miało jakieś znaczenie, ale mimo wszystko lubię wiedzieć co gdzie i dlaczego, skoro już poświęcam na film te 2 godziny). Jako jedyną ciekawostkę wyłowiłem fakt, że w latach 60 można było poza zrobieniem sobie w budce zdjęcia również od ręki nagrać coś na płytę winylową. 1/5, unikać.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 457/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Au hasard Balthazar (1966), Francja + Szwecja, reż. Robert Bresson

Ugh, znow francusko - szwedzka wspolpraca przy dramacie obyczajowym. Tym razem przyjrzymy sie ciezkiemu zywotowi pewnego... osiolka. Ktoremu w zyciu przytrafia sie chyba wszystko zle, co tylko przyszlo do glowy rezyserowi. Jest bity, poniewierany, bity, podpalany, bity, straszony, bity i zapracowywany do granic wytrzymalosci. Na tym tle tresura w cyrku wyglada jak wakacje w tropikach. Osiol przechodzi z rak do rak, caly czas jednak trzymajac sie w poblizu drugiej bohaterki - mlodej dziewczyny, ktorej zycie jest dosc podobne do osiolkowego - tez nie ma szczescia, jej ukochany jest totalnym skurczysynem, ktory zneca sie nad nia tak samo jak nad oslem. Oglada sie to ze zrozumialych wzgledow ciezko, gra aktorska jest do bani, wszyscy zachowuja sie jak roboty (podobno to taki styl Bressona), na dodatek mnostwo akcji w filmie jest bez sensu, zachowania nierealne i bardzo sztuczne. I takie spostrzezenie - pokazcie mi film o tragedii jakiejs rodzinki - pewnie mnie nie ruszy - pokazcie mi biednego osiolka, a cos tam mi sie przykro zrobi :D. Cierpienia niewinnych zwierzakow jeszcze sie przez moja skorupe znieczulicy przebijaja czyli. Ocena filmu oscyluje miedzy 1 a 2, ale dam ostatecznie naciagana 2, niech osiolek ma na pocieszenie. 2/5
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 458/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
2 ou 3 choses que je sais d'elle /Dwie lub trzy rzeczy które wiem o niej/ (1967), Francja, reż. Jean-Luc Godard

Nosz kurde, ciężko się przedrzeć przez te lata '60. Dzisiejszy film rozpoczyna rok 1967 i rozpoczyna go tak źle jak to tylko możliwe, kolejnym "dziełem" Godarda. Autorzy książki 1001 musieli mocno go lubić albo nie mieli pomysłu czym zapchać te lata albo być nadętymi bufonami, dla których ważne jest tylko nazwisko, a że film się nie nadaje do oglądania, to już ich nie interesowało. Jest źle, a nawet bardzo źle. Brak fabuły, jest jedynie jej zarys - we Francji panuje kapitalizm, z kasą jest ciężko, żony i matki muszą się prostytuować żeby utrzymać konsumpcyjny styl życia. Tja. Film to taki niby-dokument, gdzie reżyser szepcze - seryjnie - cały czas szepcze coś na granicy słyszalności - do widzów, taki niby podkład, opowiadając nam jakieś bzdury, bohaterowie też od czasu do czasu odwracają się do kamery i plotą trzy po trzy pseudofilizoficzne wywody, od których aż mi się w środku przewraca. Niektóre scenki są zupełnie bez sensu, jak kąpiąca się goła dziewczyna (akurat do tego nie miałem zastrzeżeń, poza faktem, że jak to się miało do całości, kto to był i po jakiemu ona mówiła?!). Cały czas dostajemy też widoczki z placów budów w Paryżu. Niektóre scenki są też powtarzane, tyle że z innych ujęć. Ogólnie - kicha i chała, nie oglądać, unikać, szkoda życia na takie pierdoły. 1/5
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 27 paź 2012, 19:28. »

Strona: « < ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... > »

Forum JRK's RPGs działa pod kontrolą UseBB 1